Wielkanoc na Księżycu (Sao Jorge i Alto Paraiso, GO)

Wielkanoc w Polsce jest prawie jak Boże Narodzenie. Niekończące się porządki, zakupy, przygotowania, gotowanie, pieczenie. Szorowanie okien, wybieranie jadłospisu, planowanie "zającowych" prezentów. W Wielką Sobotę święconka, w Wielką Niedzielę dzielenie się jajkiem (a potem obżarstwo bez końca), w Poniedziałek... wiadomo. Śmigus- dyngus i kolejne godziny przy suto zastawionym stole.

I tak rok w rok. W każdą Wielkanoc. Domowo, przytulnie, rodzinnie.

Aż nagle przychodzi rok, kiedy człowiek znajduje się na drugim końcu świata. Nie ma okien do umycia, nie ma mazurka do upieczenia, nie ma jajek z niespodzianką do zakupienia.

Co wtedy?

Wtedy należy spakować manatki i wyruszyć w podróż.


***

Chapada dos Veadeiros to najbardziej oczywisty kierunek z Brasilii na wszelkie długie weekendy. Nie udało nam się załapać na autobus w czwartek wieczorem (w Brazylii wolny jest Wielki Piątek, Śmigusa wszyscy spędzają już w pracy). W piątek rano przetransportowaliśmy się na Rodoviarię Interestadual (międzystanową). Bilety kupiliśmy dzień wcześniej w internecie. 2 połączenia dziennie. Nasz autobus miał odjechać o 11. O 11:30 nadal go nie było, około południa pakowaliśmy nasze siaty do luku bagażowego. Godzina opóźnienia. A co tam, przecież to święta.

Do Alto Paraiso dojechaliśmy jakoś przed 16. Autobus miał półgodzinną przerwę obiadową przy większym zajeździe, więc te 240 km przebyliśmy w jakieś 4h. Przydługo, ale przecież komu się spieszy.

Wysiedliśmy w Alto Paraiso zakładając, że za chwilę znajdziemy sobie jakiś kawałek ziemi do rozbicia namiotu, a potem... potem się zobaczy. Ale przed nami stał groźnie wyglądający niemłody człowiek, który w swoim białym, nieco zdezelowanym Volkswagenie Gol (nie, nie Golfie. W Brazylii Volkswagen produkował tanią wersję krzyżówki Golfa z Polo - Gol) zapraszał nas w podróż do Sao Jorge, niewielkiej wioski położonej 36 km od Alto Paraiso. Rafael znał Sao Jorge, nie znał Alto Paraiso. Zapakowaliśmy się do samochodu Deusmario, zapłaciliśmy po 20 BRL od głowy i ruszyliśmy. W obecności Matki Boskiej (Deusmario jest głęboko wierzącym chrześcijaninem, a jego wizytówka przypomina, że "Jezus Cię kocha") wraz zwisającej z lusterka, zostaliśmy delikatnie podpytani czy nie mamy ochoty zakupić jakichś miękkich polepszaczy nastrojów. Nie chcieliśmy, ale Deusmario się nie przejął. Odstawił nas na "główny plac" (klepisko) w Sao Jorge i pojechał dalej ogarniać niezmobilizowanych turystów.


Usiadłam na kamiennej ławce przed posterunkiem policji. Ja i tysiąc siatek. Przy pakowaniu okazało się, że dwa hamaki i 3 koce nie wejdą do naszych plecaków.

Rafael poszedł zrobić rekonesans kempingowy. Po pół godzinie zszedł już całe miasteczko i znalazł dla nas tani i w miarę porządny skrawek ziemi 3 minuty od "centrum". Przeszliśmy przez drewnianą bramę i znaleźliśmy się na jednej z wielu działek, które w "sezonie" zamieniają się w wypełnione po brzegi kempingi. Po promocyjnej cenie 28 BRL za osobę za noc, mogliśmy rozbić namiot, skorzystać z niewielkiej otwartej kuchni i obskurnej łazienki.

Jechaliśmy w trasę z zapasem ok. 300 BRL, które na tamten moment wydawało się więcej niż trzeba. Na miejscu musieliśmy zmienić zdanie. Okazało się, że w Sao Jorge nie ma terminali, nigdzie nie można zapłacić kartą, nie ma też banków. Po zapłaceniu za podwózkę i opłaceniu kempingu zostaliśmy z 140 BRL, które nagle wydały się absurdalnie niewielką kwotą. Należało więc pomyśleć o powrocie do Alto Paraiso, w którym znajdował się najbliższy (36km) bank.

Kiedy rozpoczynaliśmy rozbijać namiot była już prawie 18, robiło się ciemno. Bez samochodu i światła (trochę wówczas padało, a w Sao Jorge jak nieco popada - prąd mówi NIE) ten dzień był zasadzie zamknięty. Chyba, że...


Naprzeciwko nas stał namiot, w którym mieszkały 2 młode dziewczyny, pięknie opalone blondynki. Bardzo podobne, prawie jak siostry. Krótka wymiana zdań, kurtuazyjna brazylijska pogawędka. Pożyczyły nam pompkę do materaca, przelotnie rzuciły, że właśnie wybierają się do Aguas Termais, basenów z wodą o temperaturze ponad 30 stopni. Nie zaproponowały wprost, ale zostawiły przestrzeń na zadanie "pytania".
Może moglibyśmy się z wami zabrać? 
No pewnie.

W pośpiechu spakowaliśmy stroje kąpielowe i wsiedliśmy do auta. Za Sao Jorge droga asfaltowa się kończy. W kierunku Colinas wiedzie ubita piaskowa trasa, która w wypadku silnych deszczów staje się jednym niekończącym się wybojem i koleiną. Samochody z niższym zawieszeniem nie mają szans.

Te kilkanaście kilometrów jechaliśmy prawie pół godziny. Kiedy dojechaliśmy było już zupełnie ciemno. Zapłaciliśmy 20 BRL za wstęp i ruszyliśmy w dół w kierunku basenów. Ścieżka była stroma, wąska i bardzo słabo oświetlona. Kilka minut później, staliśmy przed trzema niewielkimi basenami w środku gęstego lasu.

Woda rzeczywiście była ciepła, ale nie na tyle, żeby przeciętny Brazylijczyk zanurzył się w niej bez oporów. Ludzi było całkiem sporo. Głównie par, korzystających ze sprzyjających, niezwykle romantycznych okoliczności. Brazylijski temperament.

Dziewczyny nie skasowały nas za podwózkę. Pytanie o to czy są siostrami praktycznie cisnęło się nam na usta. Na szczęście się nie wcisnęło, bo okazało się, że dwie prawie identyczne blondynki od ponad miesiąca stanowią oficjalną parę.

***

W sobotę rano ruszyliśmy na stopa w kierunku najbliższego z wodospadów, 4km od Sao Jorge - "Morada do Sol". Stopa złapaliśmy błyskawicznie, w kilka minut stanęliśmy na wejściu do wodospadów (cachoeiras). Niestety, przez ulewne deszcze, które nieprzerwanie padały w Chapadzie od kilku dni - woda w rzekach, w tym i w wodospadach znacznie się podniosła. Wskutek czego "Morada do Sol" była zamknięta, bo zrobiło się zbyt niebezpiecznie.


Postanowiliśmy więc uzupełnić nasze zapasy gotówki, inaczej nie mielibyśmy szans na przeżycie w Sao Jorge. Złapaliśmy stopa do Sao Jorge, a stamtąd kolejnego do Alto Paraiso. Raz, dwa, w niecałą godzinę od wyjścia z domu mieliśmy za sobą trzy podwózki, pełen portfel, i masę nowych przyjaciół w Brasilii i Sao Jorge.

***

Nie daliśmy za wygraną, postanowiliśmy spróbować kolejnego wodospadowego przybytku - Sao Bento i Almecegas I i II. Wyszliśmy na drogę prowadząca do Sao Jorge i ponownie spróbowaliśmy złapać stopa. Z piskiem opon zatrzymał się dla nas Jeep z napędem na 4 koła, w którym siedziało... 5 osób. "Panie na kolanach!" 


Wesoła gromadka z Paraiby uraczyła nas whisky i niewybrednym humorem. W 7 osób przejechaliśmy 10 km do Sao Bento, śmiejąc się przy tym do rozpuku i co rusz ładując głową w sufit (ja).

Klasycznym starterem stała się już podstawowa wymiana informacji:
-Jak się nazywacie?
-Skąd jesteście?

Z czego odpowiedź na to drugie wywoływała ZAWSZE okrzyk zdziwienia w postaci:
NOOOSSSAAA!!! DA POLONIA????? (Mój Boże, z Polski????)

I wtedy rozmowa już płynęła. Zasadniczo o Polsce Brazylijczycy wiedzieli najczęściej tyle, że to "terra do Papa" (ziemia papieża).


Koszt wejściówki do Sao Bento wynosił 10 BRL, wraz z Almecegas - 20 BRL. Do Almecegas trzeba było jednak dojść, trasą liczącą łącznie około 4km (3km szerokiej piaszczystej drogi, 1km ścieżki wśród drzew i kamieni). 3-4 samochody później siedzieliśmy wygodnie w audicy małżeństwa czterdziestolatków z Brasilii. Podwieźli nas do Almecegas I, trafiliśmy razem na piechotę do Almecegas II, poczęstowali nas tradycyjnymi ciastkami z Minas Gerais, a potem odstawili do wejścia do wodospadu Sao Bento. Po drodze kłócili się trochę o to, że Cyntia za wolno chodzi, i spowalnia tempo wycieczki, ale byli bardzo mili. I oczywiście rozmowni. Spędziliśmy z nimi jakieś 2h błąkając się między wodospadami, co w warunkach Brazylijskich znaczy praktycznie przyjaciół do grobowej deski. Friends forever.




Almecegas I i II robiły wrażenie. Wreszcie, wreszcie prawdziwe cachoeiras! Trochę wspinania się po skałach, pół martwej kobry i kilka nor pancerników. Sawanna, palmy i mnóstwo wody.


Sao Bento rozczarowało nas natomiast niezmiernie. Wiedzieliśmy, że jest to bardziej mini jezioro, więc spodziewaliśmy się spokojnej, stojącej wody. I owszem, stojącą wodę znaleźliśmy, ale niezwykle brudną. Woda pełna była pożółkłej piany, praktycznie nie było widać dna (które ponoć widać zawsze). Według obsługi na wejściu, cała ta piana i syf przyszła wraz z deszczem. Czy wierzyć nie wiem, ale gdybym zapłaciła 10 BRL tylko za obejrzenie brudnej wody - myślę, że prosiłabym o zwrot pieniędzy.


Drogę powrotną do Sao Jorge zrobiliśmy z parą Cariocas (mieszkańcy Rio de Janeiro). Dolecieli do Brasilii i na lotnisku wynajęli samochód. W aucie odbyliśmy standardową rozmowę o wszystkim i o niczym, coś w czym Brazylijczycy są naprawdę niedoścignionymi mistrzami. Długo jeszcze potrwa zanim opanuję technikę brazylijskiej konwersacji.

W Sao Jorge znowu nie było prądu, bo znowu spadł deszcz. Wyciągnęliśmy hamaki, rozwiesiliśmy między drzewami. W pół ciemności (na drzewach na kempingu wisiały jedynie niewielkie świeczniki) Rafael czytał mi książkę, a ja powoli zasypiałam.

***


W niedzielę rano dalej padało. Obawialiśmy się, że znowu trafimy na zamknięte wodospady, ale postanowiliśmy spróbować. Postawiliśmy na Vale da Lua, grupie niewielkich wodospadów kilka kilometrów od Sao Jorge. Kamienie w korycie rzeki, szare, gładkie i obrobione przez wodę, dają wrażenie spacerów po Księżycu. Obowiązkowa pozycja, naprawdę warto - niezwykłe, wyjątkowe miejsce.



Problem pojawia się jednak, gdy w Vale da Lua zaczyna padać. Woda wzbiera i nawet spokojne zazwyczaj zbiorniki wody stają się niezwykle niebezpieczne, nie mówiąc o śliskich, stromych, księżycowych kamieniach. Obsługa Vale da Lua twierdziła, że przy wodospadach jest wszystko super i bardzo bezpiecznie. Tudo ótimo! Skasowali więc po 20 BRL i wpuścili na księżycowe ścieżki. Ani wszystko super, a tym bardziej nie bezpiecznie. Ewakuowaliśmy się stamtąd w pośpiechu pośród odgłosów burzy.


I wówczas pojawił się problem. W zasadzie nie było już ludzi w Vale da Lua, nie było jak złapać okazji. 10 km w deszczu albo...

Albo...

Miejscowi powiedzieli nam o ścieżce łączącej Vale da Lua i Sao Jorge. Zamiast 10km mieliśmy zrobić 3. Ekstra. I tak nikt by nas już teraz nie podwiózł.

Weszliśmy w las tuż za parkingiem przy Vale da Lua. Wąska ścieżka była mocno zarośnięta i ledwo rozpoznawalna. Wyglądało to tak, jakby od lat nikt z niej nie korzystał. Burza się rozkręcała, a my staliśmy przed dylematem. I gęstą puszczą.

Raz się żyje. Weszliśmy. Z duszą na ramieniu i przy akompaniamencie grzmotów torowaliśmy sobie drogę przez niekończącą się gęstwinę. W pośpiechu przedzieraliśmy się przez las, licząc na to, że niebawem uda nam się z niego wydostać, najchętniej w pobliżu Sao Jorge.

Aż w pewnym momencie trasa wśród drzew się skończyła, a przed nami pojawiły się kamienie wiodące w dół. Kamienie śliskie, mokre, ruchome. Zwolniliśmy tempa, powoli schodząc po omszałych i niebezpiecznych stopniach. Nadal pełni nadziei, ale wraz z deszczem i nowymi atrakcjami - powoli uzupełniani też strachem.

Po kilku minutach schodzenia po skałach stanęliśmy przed strumykiem. Strumykiem, który w normalnych warunkach nie stanowiłby żadnego wyzwanie, ale... Ale właśnie łapał wiatr w żagle (wodę w koryto) i rozkręcał się wraz z deszczem do poziomu rwącej rzeki. Rafael wyszukał bród, i przeprawiając się po łydki w wodzie dostaliśmy się na drugi brzeg.

Dalej trasa prowadziła przez rzadko zarośnięte sawanny. Niedługo potem usłyszeliśmy warkot silników, a chwilę potem na horyzoncie pojawiła się asfaltówka do Sao Jorge. Jesteśmy uratowani.


W momencie kiedy postawiliśmy nasze mokre stopy na asfalcie - deszcz ustał. Do Sao Jorge doszliśmy na piechotę, nie było już o tej porze nikogo, kto mógłby nas podwieźć. Długi weekend się kończył, a exodus w kierunku Brasilii rozpoczynał.

***

Do Alto Paraiso złapaliśmy okazję, i na dworcu autobusowym czekaliśmy na nasz Real Expresso, który o 2 w nocy miał zabrać nas do Brasilii.

Nadarzyła się jednak okazja. Około 18h na dworzec podjechała dziewczyna, która jechała do stolicy, i za 40 BRL brała w podróż każdego chętnego. Blabla Car live. Autobusowe bilety powrotne udało nam się zwrócić z potrąceniem 5% wartości. Zwrot przyszedł na konto jakiś miesiąc później, ale jednak przyszedł.

Mel, nasza kierowczyni, spędziła ostatnie parę dni w wiosce indiańskiej (1 dzień kosztuje 150-200 BRL), mieszkając i żyjąc w rytmie Indian. Całe jej ciało pokryte było indiańskimi tatuażami (część już zanikała, inne miały się zmyć w ciągu tygodnia). Łącznie z twarzą. Co pewnie nie byłoby wybitnie szokujące, ale Mel miała plan. Następny poranek miała przeznaczony na zwiedzanie stolicy, w tym kongresu. Ponoć każdy, kto chciałby w tym czasie przedrzeć się do budynku miałby ułatwione zadanie, bo absolutnie wszystkie oczy zwrócone były w jej kierunku.

***

Przemoknięci i zziębnięci, około północy zajechaliśmy do domu. Mel została u nas na noc, bo nie miała gdzie przekimać do następnego dnia. Dłużej został u nas jej indiański łuk i strzała, o których zapomniała w pośpiechu ruszając na zwiedzanie. Po południu pojechała na lotnisko, zdała samochód i cała w indiańskich tatuażach wróciła do Sao Paulo.

Wielkanoc minęła. Chrystus zmartwychwstał, burza się skończyła, hamaki i namiot wróciły do szafy.

Koniec wyprawy na Księżyc. Czas wrócić na Ziemię.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Małżeństwo z Brazylijczykiem w Brazylii - procedury

Bezpieczna podróż po Brazylii

Moje wielkie brazylijskie wesele - Pousada Kumaki