Recife - kurczaki z metra i zamknięty, cudowny świat centrów handlowych
23/09/2014 Recife
Po dniu pełnym kulturalnych i autobusowych przygód zapragnęłam czegoś prostego. Nieskomplikowanego. Dającego poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Czegoś kojącego.
Milkshake Crocante de Ovomaltine (mleczny waniliowo-kakaowy shake a la Nesquick z chrupiącymi grudkami słodkiego kakao) u Bob's'a powinien wystarczyć. Bomba kaloryczna. Mieszanka tłuszczu i cukru w idealnych proporcjach.Z odpowiednią zawartością aromatów i innych poprawiaczy smaku. Idealny comfort-food na koniec niezwykłego dnia.
Najbliższy Bob's znajdował się jakieś 2 km od miejsca, w którym wynajmowałam pokój. W centrum handlowym Shopping Recife w Boa Viagem, które wg Google'a znajduje się tuż obok stacji metra. Postanowiłam więc wrócić z miasta metrem, zahaczając o shopping, a stamtąd do domu jednym z rowerów miejskich, na które wykupiłam abonament. Nic prostszego.
Wsiadłam jakoś przed godziną szczytu, chwilę przed 17:00. Było już odrobinę tłoczno, ale dało się przeżyć. Metro jest na tym odcinku całkowicie nadziemne, coś jak trójmiejska SKM-ka.
Wysiadłam na przystanku Tancredo Neves, który wg Google'a wydawał się najbliżej shopping'u. Wyszłam z peronu, przeszłam przez bramki, zeszłam po schodach.
I obskoczyły mnie kury.
Chodnik skończył się tuż za schodami wyjściowymi z metra. Po mojej prawej były drzewa i gąszcz krzaków. Po lewej ruiny domów (widać po praniu, że zamieszkałe), rozpadające się budynki i grupka młodych chłopaczków na bosaka pykających w zdezelowaną piłeczkę.
Gdzie ja jestem??? Kilka stacji metra od centrum, a ja wysiadam w środku niczego?
Europa przyzwyczaiła mnie do złudnego komfortu i pewnych algorytmów. Wydawało mi się, że jeżeli wysiądę z metra, wysiądę w zurbanizowanym, miejskim kwartale. Nic z tych rzeczy. Nie w Brazylii.
Z duszą na ramieniu ruszyłam w kierunku przeciwnym od dzieciaków, które w mojej wyobraźni już zainteresowały się zagubioną Poleczką (przecież na pierwszy rzut oka widać, że Poleczka). Tzn. wybrałam krzaki i drzewa. Wśród nich wiodła uklepana piaskowa ścieżka, którą dotarłam do rzeki. A może bardziej kanału. Ścieku. Tuż przy nim jakaś kobieta rozwieszała pranie, paru młokosów grzebało pod maską samochodu, kilkoro dzieciaków igrało z błotem i syfem płynącej/ stojącej wody/błota.
Przeszłam następne kilkaset metrów krokiem bardzo "cardio". Nie czułam się wystarczająco bezpiecznie aby przystanąć, wyciągnąć telefon czy mapę i jeszcze raz zastanowić się gdzie idę. Szłam na pamięć, a może raczej na oślep. Byle dalej, byle nadal wyglądać na pewną siebie. Nie, nie zgubiłam się. Jestem dokładnie tu gdzie chciałam. Nie, nie warto mnie zaczepiać.
Nie rozumiałam, dlaczego Google po raz kolejny wywiódł mnie w pole. Dlaczego zamiast ogromnego centrum handlowego są chaszcze i bijąca w oczy nędza. Nie byłam na to przygotowana.
Nie byłam też przygotowana na to, żeby zaraz za krzaczorami, ruinami i kurzym wybiegiem wyłonił się jednak, znienacka, 3 poziomowy parking, przynależący do ogromnego, ogrodzonego wysokim płotem, klimatyzowanego "mall'a". A w środku drogie sklepy i luksusowe wystawy. Jak gdyby nigdy nic. W środku miasta, a jednak w środku niczego. W środku piszczącej biedy.
Przekroczyłam bramę pod bacznym okiem strażników (nikt tu nie wchodzi na piechotę, wszyscy wjeżdżają wielkimi, wypasionymi furami). Weszłam do środka.
I błyskawicznie wyszłam. Nagle ovomaltine i wszystkie inne shake'i świata stały się kompletnie bez sensu.
Dwie równoległe rzeczywistości, splecione ze sobą. Plastik, luksus i beztroskie wyrzucanie pieniędzy, a obok brud, szczoch i ubóstwo. Tuż obok. Zaraz za płotem. Wysokim płotem. A jak wysoki płot, to może nikt nie zobaczy.
Kto by patrzył za płot?
Znalazłam stację rowerów miejskich i szybko odjechałam. Okazało się, że rowery miejskie są rozwiązaniem wyłącznie dziennym. Było już po 18:00, powoli robiło się ciemno. Rowery nie mają żadnego zamontowanego oświetlenia, żadnej lampeczki z przodu, żadnej z tyłu. Pomyślałam, że może dlatego, że już je ktoś zdemontował, tak jak boczne lusterka (najczęściej zostawały tylko kikuty po wysięgnikach), ale nigdzie nie widziałam śladów po zamocowaniach. Widocznie po zmroku nikt w Brazylii rowerem nie jeździ...
Chciałam jak najprędzej dojechać do domu, odświeżyć się i pójść utopić przygody w jakimś dobrym jedzeniu i mocnym piwie. Zderzenie światów, całodzienne przeprawy... Chciałam zapomnieć. Usiadłam w knajpce niedaleko plaży, zamówiłam coxinhas (łezki) i dużą butelkę "Brahmy" (piwo). Zdjęcia jedzenia obowiązkowo przesłałam Rafaelowi (Brasilia). Torturowanie się wzajemnie food-porn' em powoli stawało się dla nas rytuałem, nawet jeżeli do level'u "porn" brakowało jeszcze sporo, biorąc pod uwagę jakość zdjęć z telefonu.
Został mi jeszcze jeden dzień w Recife. Zobaczyłam już wszystkie ważniejsze muzea, byłam na najpopularniejszej plaży, zeszłam uliczki holenderskiej Olindy. Został mi jeden dzień. Jeden samotny dzień samotnej podróży.
I wtedy sobie przypomniałam, że istnieje Tinder.
Komentarze
Prześlij komentarz