Brasilia. Couchsurfing + Brazylijczycy = totalna klapa. Albo pełen sukces
22/09/2014 Porto de Galinhas
Couchsurfing. Pierwszy, wychuchany,
wystrachany.
Od dawna się zbierałam, żeby
couchsurfing’u spróbować. Spanie na czyjejś kanapie na końcu świata, kompletnie
za darmo, wydawało się fascynującym i ekonomicznie uzasadnionym posunięciem.
Miałam posmakować couch’u w Brasilii. Zrobiłam wywiad wśród koleżanek, które w Brazylii "couch'owały". Opinie miały całkiem niezłe, niektóre twierdziły wręcz, że w Brazylii jest nawet bezpieczniej niż w Europie. Podkreślały jednak, żeby Brazylijczykom w żaden sposób nie dawać żadnej nadziei, ograniczać trzepotanie rzęsami i bezwzględnie - nie śmiać się z ich żartów. Bo jak już poczują zwierzynę...
W takim razie, może lepszy będzie couch u jakiejś dziewczyny? Spróbujmy.
Luciane była niezwykle sympatyczna. To ona zaproponowała mi nocleg. Przeczytałam
opinie o niej, przejrzałam jej profil wzdłuż i wszerz, pogadałyśmy trochę. Opowiedziała mi o
sobie, swoim synku. Wszystko wyglądało super. Aż do dnia, kiedy rzeczywiście
miałam się u niej pojawić.
Siedziałam już na lotnisku,
spokojna, przygotowana na kolejny etap przygody. Bagaż oddany, przeprawa przez
bramki zrobiona, można w ciszy lotniskowej oczekiwać na następną część podróży.
Tititiiiiit - wiadomość od niej.
„Weronika, bardzo cię przepraszam,
ale nie mogę cię przenocować. Nie mówiłam ci wcześniej, bo myślałam, że uda mi
się to załatwić, ale pokłóciłam się z moją współlokatorką. Sama nie mam gdzie
mieszkać, tymczasowo pomieszkuję u przyjaciół. Odbiorę cię z lotniska, zawiozę
cię do hostelu, gdzie będzie trzeba, pomogę ci we wszystkim. Przepraszam” – Luciane.
Kłopot, co? Wyciągnęłam telefon,
zapytałam airb’n’b czy przypadkiem nie mają czegoś naprawdę na ostatnią chwilę.
Drogo, ale coś by się znalazło.
Było jeszcze inne rozwiązanie. Miał
być couchsurfing. Nie ma co rezygnować. Próbujemy jeszcze raz.
Jeszcze zanim wyjechałam,
rozmawiałam trochę z chłopakiem, który oferował „gastronomic tour” po Brasilii,
Brasilię z perspektywy przyjemności podniebienia. Napisałam do niego. A nuż...
„Hej Rafael, a może masz akurat wolny couch
i mógłbyś mnie do siebie przygarnąć? Siedzę właśnie na lotnisku czekając na lot
do Brasilii, a moja gospodyni właśnie mi napisała, że sama nie ma gdzie
mieszkać i niestety mnie nie przenocuje”.
Odpowiedź przyszła błyskawicznie.
„Nie ma sprawy. Jestem w pracy, ale
w domu jest moja babcia, możesz przyjechać w każdej chwili. Napisz jak czegoś
jeszcze potrzebujesz. Do zobaczenia wieczorem”
Przygarnie mnie! Mieszka z babcią!
Musi być dobrze.
Rafael zabrał mnie na naprawdę
boskie jedzenie. Nie kłamał mówiąc, że Brasilia ma do zaoferowania naprawdę dużo,
jak chodzi o dobrą kuchnię. Oddał mi swoje łóżko, sam spał na materacu. W
pokoju obok, na hamaku przed telewizorem pochrapywała jego babcia – przekochana
(ponoć tylko dla obcych) kobieta. Ucieszyła się, że mówię po portugalsku. Poprzedni couchsurferzy niestety zupełnie nie mówili, a co za tym idzie nie
mogli z babcią zamienić nawet zdania.
Sam Rafael okazał się być
fantastycznym komputerowym geek’iem. Uwielbia kreskówki, Terry’ego Pratchett’a,
Neil’a Gaiman’a i głupie amerykańskie seriale w stylu Big Bang’a. Mój typ. Trochę
zarozumiały, trochę arogancki, cudownie sarkastyczny, a przy tym cicho
nieśmiały, i w gruncie rzeczy bardzo pomocny, ciepły i bardzo serdeczny. A do
tego co dla mnie bardzo ważne – nie narzucający się. Dostałam klucze – i hasło
„rób co chcesz”. Chcesz zjeść pizzę z czekoladą, kokosem, mlekiem
skondensowanym i serem? Chcesz? To chodź, pokażę ci gdzie robią najlepszą. Nie
chcesz? Ok., nie ma problemu.
Oczywiście, że chciałam.
Brasilia, „tradycyjne” pizze słodkie. Mozzarella, banany, cynamon,
czekolada i mleko. Skondensowane. Bo jak inaczej...
Luciane, dziewczyna, która mnie wystawiła, rzeczywiście chciała mi cała sytuację wynagrodzić. Zabrała mnie któregoś dnia do parku narodowego. Znajduje się w nim
basen z wodą mineralną, zaraz obok rezerwat z małpkami, które w mgnieniu oka
wyniosą z niestrzeżonego kocyka pół arbuza, paczkę chipsów czy portfel. Chwilę
później śmigną z powrotem na drzewo, z którego wypatrywać będą kolejnych
zdobyczy.
Brasilia, Parque Nacional de Brasília
Siedziałyśmy nad wodą, w cieniu
niewielkiej wiaty, w której ludzie rozwieszali hamaki. Od czasu do czasu
wskakiwałyśmy do lekko chłodnej wody. A potem gadałyśmy. I gadałyśmy. No, dobrze.
W zasadzie to ona mówiła.Opowiedziała mi o tym jak 8 lat temu
zaszła w ciążę. O tym jak wyszła za mąż, a potem zostawiła swojego męża. O tym,
że w ich związku zawsze było miejsce na trzecią osobę, oboje byli biseksualni.
O tym, że jak była młoda to ostro ćpała, a dzisiaj jedynie popala. O kłótniach
ze współlokatorką, o matce która jej nie kocha, o Argentyńczyku, który ją
porzucił, o marzeniu o własnej knajpie.
Którą naprawdę otworzyła!
Nazywa się Café Oyá, serwuje m.in. wegetariańskie burgery i sprzedaje
organiczny tytoń, od którego jak mawia jej matka, łapie się organicznego raka.
Rafael był
znacznie mniej wylewny, ale ponoć wyjątek potwierdza regułę. Bo to jest reguła.
Brazylijczycy kochają „bate-papo”. To jest paplać. Paplać bez końca.
Jedna z moich koleżanek
określiła ich mistrzami small-talk’u. Dokładnie tak. O wszystkim, o niczym, z
każdym i z nikim.
***
Z perspektywy 3 miesięcy stwierdzam, że było to najlepsze, co mogło mnie spotkać. Poznałam fantastycznych ludzi, którzy chcieli mi pomóc. Tak po prostu. Chcieli podzielić się ze mną swoim czasem, swoim światem, swoją historią. Jestem im obojgu niezwykle wdzięczna. Mimo oczywistej wpadki i pewnej dozy nieoczekiwanego stresu, poznanie ich obojga było naprawdę szczęśliwym zrządzeniem losu. A los lubi w Brazylii zrządzać... w końcu ktoś musi.
Komentarze
Prześlij komentarz