Carpe diem... czyli dlaczego w Brazylii nie da się pisać
20/09/2014 Recife
Rozleniwiłam się. Przestałam pisać.
Zatopiłam w miastach, miejscach, ludziach. Zaczęłam żałować, że nie noszę przy
sobie mini notesiku. Czasem tylko tyle potrzeba, żeby utrwalić w głowie obraz,
zdarzenie czy człowieka. Takie jak jezioro w Rio, które czystą wodę widziało
ostatnio zanim w tej okolicy pojawił się człowiek. Jak puste i uśpione Rio w
poniedziałkową noc. Jak kobietę z pudłem na brzuchu, w którym siedział mały
piesek (ręce miała zajęte, uprawiała nordic walking).
Niteroi, mieszanka słodkiego I słonego popcornu z dodatkiem kawałków
bekonu
Rio było i odeszło. Nie weszłam na
Jezuska, nie wjechałam na Pao de Acucar (skała wyrastająca z morza, na której
zbudowano restaurację – do której wjeżdża się kolejką linową). Nie tańczyłam
samby, nie balowałam przez całą noc, nie upijałam się do nieprzytomności
cachaçą.
Rio de Janeiro, Praia Vermelha, “czerwona” plaża, widok na Pão de Açúcar
Ale znalazłam Chopina na „czerwonej” (wg Brazylijczyków nazwa
nawiązuje do koloru piasku, ja nie widziałam tam ani jednego czerwonego
ziarenka) plaży,
piłam wodę z wodospadu, jadłam słodko-słony popcorn z bekonem. Piasek do
dzisiaj mam w każdym najmniejszym i najgłębszym zakamarku ciała i bagażów. Postawiłam
swoją turystyczną stopę w faveli, wypiłam hektolitry guarany i pochłonęłam
morze açaí. Wieczorami razem z rzeką innych biegaczy biegałam wzdłuż Copacabany
i marzyłam przez chwilę o… absolutnie niczym. Bieganie wyłącza mi mózg. Cudowne
uczucie.
Rio de Janeiro, Widok na favele
Będę za Rio tęsknić. Wielkie, a
jednocześnie kameralne. Może i niebezpieczne, ale otwarte i słodkie niczym
brigadeiro, brazylijska kuleczka skondensowanego raju.
***
A potem była Brasilia. Miasto, w
którym czułam się niczym z chorobą dwubiegunową. W jednej chwili kochałam
miłością absolutną, w drugiej klęłam niemiłosiernie nienawidząc z tego samego
całego wciąż serca.
Komentarze
Prześlij komentarz